czwartek, 29 grudnia 2016

Historia pewnego stołu.

Już od dłuższego czasu marzył mi się stół.
Taki rodzinny. Do wspólnego śniadania, obiadu, kolacji.
Rok temu pisałam o nim tutaj klik.
Stół był moim postanowieniem noworocznym.

Muszę przyznać, że nie starałam się jakoś wybitnie o niego. Był gdzieś z tyłu głowy. Wymyślony, wymarzony, ale żebym go szukała? Zupełnie nie.
Pewnego dnia koleżanka w piaskownicy opowiada mi, że kupiła taki stary, z szufladą, na toczonych nogach... Wysłużony znacznie.
Mój stół! - myślę i wypowiadam automatycznie, jak się potem okazało. A ona na to zdziwiona moim entuzjazmem, że ten pan jeszcze jeden taki miał, tylko że rozkładany.
Rozkładany! Cudownie! No ideał!
IDEAŁ to przecież! Mój wymarzony...
Zmusiłam męża siłą. Dwa dni później siedzieliśmy w busie, w drodze do miasteczka, gdzie czekał na mnie MÓJ STÓŁ. Upał jak cholera. Komary jak diabli. Ale ja zupełnie zaślepiona. Miłością od pierwszego wejrzenia....

Stół stanął w garażu. Oszlifowany do gołego drewna.
Gotowy na moją metamorfozę.

Wyjechaliśmy nad morze...
Potem zaczęła się jesień. I ciągle coś sprawiało, że nie mogłam się zabrać do roboty.
I tak stół dotrwał prawie do grudnia...
W końcu tak mnie zmęczyło to oczekiwanie, że zawzięłam się i w jeden dzień wykończyłam go po swojemu.

W któreś grudniowe południe siedziałam sobie w fotelu z kubkiem parującej inki i patrzyłam na mój stół. Uwielbiam na niego patrzeć. Gładziłam go wzrokiem... Enty raz wpatrując się w każdą rysę, każde wypaczenie...

I wtedy odkryłam coś zupełnie niesamowitego. Aż dreszcz przeszedł mi po plecach.
Przecież ja znam ten stół...
To znaczy znałam TAKI stół zanim go sobie wymyśliłam...

TAKI stół stał w kuchni mojej prababci. Pod oknem, przy piecu...
Latem moja babcia zabierała nas (wszystkie wnuki) do swojej mamy - mojej prababci. Prababcia mieszkała sama w ogromnym domu z surowej cegły. Miała jedynie kilku lokatorów.
Przy domu był ogromny ogród... Taki stary, jak i ten dom. Za ogrodem była łąka, na którą babcia zabraniała nam chodzić.
W domu była łazienka z toaletą, ale brakowało ciepłej wody. Babcia co wieczór grzała w garach wodę i kąpała nas kolejno, jedno po drugim w wielkiej misce. Potem szliśmy spać.
Spaliśmy na wielkim, starym łożu małżeńskim prababci, w wykrochmalonej, pachnącej świeżością i wysiłkiem prababci pościeli... Pod pierzynami.
Rano budziło nas słońce.
A w kuchni już zawsze krzątała się babcia.
Szykowała śniadanie.
Na stole leżały świeże, pachnące bułki.
Codziennie.
Nabiał. Od koloru do wyboru.
Powidła. Najlepsze na świecie. Prawdziwe. Ze śliwek z ogrodu.
Konfitury...
Babcia miała taką zasadę, że jeśli jednego dnia podawała kakao, to drugiego robiła inkę. I tak na przemian.
Zawsze czekałam na inkę.
Tych śniadań nie da się opisać. Dla mnie były absolutnie magiczne.
Powolne.
Smakowały dobrobytem.
Szczęściem.
Beztroską.
Wakacjami.
Były pyszne, bo babcia szykowała je z ogromnym zaangażowaniem i oddaniem.
Pyszne bo spożywane w towarzystwie chichrających się dzieci...

Po śniadaniu babcia grzała wodę do mycia naczyń i z prababcią sprzątały naczynia.
A my buszowaliśmy w ogrodzie i wcinaliśmy po kryjomu wielkie, twarde gruszki, których babcia nie pozwalała jeszcze jeść, żeby nas brzuchy nie bolały, bo niedojrzałe.
Takie były najlepsze.
Zabronione i niedojrzałe.

W weekendy zjeżdżali się rodzice, czasem także pozostała część rodziny. A gdy w końcu odjeżdżaliśmy, prababcia stała przy bramie, na ulicy i machając nam, płakała.
Zawsze ocierała mokre poliki.
Za każdym razem...

Nie rozumiałam tego wtedy.
A teraz, gdy jej już nie ma, gdy nie ma też kochanej babci,  rozumiem doskonale...

Dom został sprzedany, gdy byłam dzieckiem, majątek rozdany po rodzinie. To miejsce przyciąga mnie jednak regularnie. Zabieram tam moje dzieci. Na spacer w okolicy jeziora.
Najpierw jednak przejeżdżam koło tamtego domu...
Zawsze zwalniam, przyklejając nos do szyby.
Co ja bym dała...
Oj jak wiele bym dała, by móc jeszcze raz tam wejść.
Posiedzieć chwilkę.
Pooddychać tamtym powietrzem...

PS.
A MÓJ STÓŁ czekał na mnie w tym samym miasteczku, w którym mieszkała prababcia...
Zbieg okoliczności?:-)














wtorek, 20 grudnia 2016

Jak w kilku prostych krokach zbudować świąteczną atmosferę.

Zauważyłam, że od pewnego czasu coraz częściej mówi się, że nie czuć atmosfery świąt.
Bo pogoda byle jaka, temperatura na plusie...
Bo mikołaje w sklepach od listopada stoją i zdążą się już opatrzyć.
I w ogóle te kolejki wszędzie i w galeriach handlowych kocioł i nerw tylko zbiorowy i gotowania tak dużo i sprzątania... I jak z tym wszystkim zdążyć. No jak? Z wywalonym jęzorem chyba jedynie!

W zeszłym roku w naszym domu atmosfery nie było. Nerwówka wokół cierpiącego maleństwa, powodowała, że odechciewało się wszystkiego. Choinkę ubraliśmy i trzy świece stały czerwone i takaż latarenka. Ot cała atmosfera. Ja na diecie bezglutenowej, bezmlecznej, bezjajecznej...
Było strasznie.

Ale wszystko co złe, w końcu mija...
W tym roku tak bardzo chciałam moim najbliższym i sobie również wynagrodzić zeszłoroczne braki, że nawet nie wiem kiedy, w między czasie zupełnie, odkryłam jak buduje się prawdziwą świąteczną atmosferę...
Pewnie dlatego, że chwilowo mam ten luksus życia w normalnym tempie. Nie muszę żyć dla pracy. Nie muszę pędzić.
A jest to podstawa prawdziwego świętowania - ZWOLNIĆ.

Zacznę od tego, że chodzę na poranne roraty. Co drugi, trzeci dzień. Zależy jak nam minie noc. Wstaję raniutko, przed szóstą. Wciągam wcześniej przygotowane ciuchy, myję zęby, naciągam czapkę po nos i lecę do kościoła z lampionem w garści.
Ja wiem... Kościoły w naszym kraju różne są... Powiedziałabym nawet, że w większości stracić wiarę można, a nie pielęgnować, jednak u nas jest absolutnie wyjątkowo. Mieszkańców Zielonej Góry zapraszam do kościoła na Zaciszu...

Ale wracając do tematu - msza roratnia w naszym kościele odbywa się w półmroku, który rozświetlają jedynie lampiony. Trwa jakieś trzydzieści pięć minut i za każdym razem jest wyjątkowa.
Wyjątkowa, bo ksiądz proboszcz codziennie wygłasza inną ogromnie cenną naukę, która pozwala zastanowić się, pomyśleć. Czasami głoszone słowa okazują się być odpowiedzią na nurtujące mnie pytania, czasami pocieszeniem... Codziennie można ofiarować mszę w czyjejś intencji. Tak zwyczajnie, w myślach. Nawet nie wiesz kiedy, a masz obmodloną całą rodzinę i zawierzone wszystkie problemy i niepokoje;-)
Kiedy wracam, jest przed siódmą. Wślizguję się wtedy do ciepłego łóżka i drzemię jeszcze godzinkę.
Uwielbiam tak rozpoczynać dzień.


Od początku adwentu słucham też bożonarodzeniowych piosenek... Moi ulubieńcy poniżej.






Słuchając przyjemnych dźwięków, powoli, stopniowo zaczynam otaczać się świątecznym wystrojem. Świeczki, lampki, świąteczne poduszki, latarenki... 
Codziennie wieczorami zapalam świece, a kiedy dzieci idą spać - parzę herbatę z cytryną w świątecznym kubku i w takiej leniwej atmosferze spędzam parę chwil z mężem. Planujemy prezenty i szperamy w sklepach internetowych, albo zwyczajnie odpoczywamy wtuleni.

Piekliśmy z dzieciakami już także świąteczne ciasteczka... Przy Frycku takie wypieki to wyczyn prawdziwy, ale daliśmy radę...
Lepiliśmy u mojej mamy uszka i pierogi. 
Wcinamy mandarynki;-) Bo chyba każdy się zgodzi, że mandarynki pachną świętami, jak nic innego.

Byliśmy także na jasełkach organizowanych przez przedszkole Nacia, na których oczywiście zryczałam się jak bóbr...

Nie omieszkałam też zaliczyć jarmarku bożonarodzeniowego. Ot tak, zwyczajnie żeby pochodzić i pooglądać świąteczne rękodzieła.

Mam pomyte okna i wypastowane podłogi. Pierwszy raz taką pastą jak niegdyś, która nieco "ciężko pachnie" i trzeba ją froterować... Lekko nie było, ale jak się tak froteruje, to od razu czuć, że TAKIE rzeczy robi się z jakiegoś wyjątkowego powodu;-) No i śmiesznie jest do tego.

Kupiliśmy już także choinkę... Malutką, żeby można było ją wysoko postawić, ale żywą, z czego ogromnie się cieszę. Będziemy ją jednak ubierać dopiero w okolicy wigilii.

I nowy rytuał mam jeszcze. Codziennie po śniadaniu parzę sobie solidny kubek kawy o smaku piernikowym. Z mlekiem i pianką.
Mmmmm. Uwielbiam...

A od czwartku zacznę pichcić. Niewiele, bo święta spędzimy głównie u rodziny, ale przecież i do rodziny nie można pójść z pustą ręką...

Także kochani, jeśli jeszcze nie poczuliście zbliżających się świąt, to do roboty! Atmosfera nie zrobi się sama.













A gdyby spodobały się Wam pierzaste choinki, 
to można zamówić je tutaj -  klik
(ostatnie sztuki w super cenie)










czwartek, 15 grudnia 2016

Prezenty dla chłopców.

Ja wiem, że piątunio.
Ja wiem, że w piątunie nikt nie siedzi w sieci, bo jest milion lepszych zajęć w realu.
Ja wiem, że pierniki trzeba piec, pierogi lepić i uszka...
Wiem też, że przed nami ostatni weekend, kiedy na spokojnie możemy zamówić PREZENTY, mając niemal stuprocentową pewność, że zdążą do nas dotrzeć i żaden siusiumajtek nie będzie cierpiał, zachowując nas - rodziców od wysłuchiwania płaczu i zgrzytania zębów.

W tym roku WYJĄTKOWO jestem mistrzem organizacji.
A ponieważ, jak na prymusa przystało WSZYSTKO mam już skompletowane, wrzucam Wam kilka propozycji prezentów dla CHŁOPCÓW (choć czasem pozory będą inne), w wieku do dwóch i do sześciu lat.

Ja lubię kupować przemyślane zabawki, Wy oczywiście możecie wybrać przepychanki przy marketowych półkach.
Ale kto to lubi?Lubi ktoś?
Czy nie przyjemniej robić zakupy z kubkiem gorącego kakao w dłoni?
A potem odbierać te wszystkie pakunki, z dreszczykiem emocji, zupełnie jakby to dla nas przysyłano niespodzianki?
Zostawiam Wam pod rozwagę, a tymczasem oddalam się dziś zupełnie nieskromnie, bo w poczuciu ogromnego zadowolenia, że takie fajności udało mi się wynaleźć.


Dla ciekawskich maluchów-urwisów  proponuję:
































A propozycje dla cierpliwego starszaka odkrywcy, 
czasami plastyka to:






































wtorek, 13 grudnia 2016

Pitu pitu o tym, co dziewczyny lubią najbardziej.

Dziś po babsku będzie...
No nie mogłam się z Wami nie podzielić moim najnowszym odkryciem.
Otóż siedzę sobie w porze wieczornej, wolnej od ryczących dzieci, które zostały skutecznie unieszkodliwione...
W każdym razie siedzę sobie i szperam na DaWandzie.
Zważywszy na zbliżające się święta oczywiście, gdyż na co dzień, mając na uwadze swój status matki siedzącej w domu, w biżuterii szperać nie zwykłam.
W każdym razie do sedna.
Otóż nagle trafiam na Nią...
Otwieram jej kolejną propozycję i przy każdej umieram z zachwytu.
Potem zmartwychwstaję.
I wzdycham.
By umrzeć ponownie otwierając kolejne zdjęcie.
Już dawno nie widziałam nic TAK ZACHWYCAJĄCEGO...
Eterycznego i wysmakowanego.
Zawsze najbardziej cenię sobie odrębność i nietuzinkowość. Nie cierpię sztampy.
A co proponują nam sieciowe sklepy jubilerskie? Nieskończoność, skrzydełka, koniczynkę i puzzla. Za trzysta procent rynkowej wartości kruszca, z którego są wykonane.

A tu dziewczyna taka...
Jak nie z tego świata. I skromna niesłychanie, sądząc po proponowanych cenach.
Z resztą zobaczcie same ... Minimalistki będą zachwycone.
Poniżej moje wybory.











A tutaj zobaczycie resztę Dorota Kos

niedziela, 4 grudnia 2016

Jest takie miejsce...

Ostatnio sporo spaceruję.
Spacer z Fryniem, gdy Nacio relaksuje się w przedszkolu, stał się nieodzownym elementem każdego niemal dnia. Takim przerywnikiem domowego zgiełku i obowiązków. Ratunkiem od jęczenia naszego wiecznie znudzonego, najmłodszego chłopiny.
Dlatego pakuję nas, Frynka w osiemdziesiąt warstw odzieży zimowej i wózek, siebie w wełniany sweter, płaszcz i czapkę i ruszamy.
Mamy stałą trasę, która przewiduje wizytę w kawiarni po kawkę oraz zakupy, jeśli jest taka potrzeba. Frycek zwykle zasypia, a ja idę z ciepłym kubkiem w dłoni i z rozkoszą oglądam domy, okna, okienka na strychach (takiego mam bzika) i witryny sklepowe.
Pewnego dnia spacerowałam sobie właśnie, gdy trafiłam w jedno wyjątkowe miejsce...

Uwagę moją przykuła niewielka witrynka sklepowa, zagospodarowana w niezwykle sympatyczny sposób. Taki, że nie możesz przejść obojętnie obok. Zwłaszcza jeśli lubisz nietuzinkowe książeczki i drobnostki dla dzieciaków.
Zaszłam.
I utonęłam.
Także słuchajcie mamusie, babcie, ciocie dzieciaczków z Zielonej Góry! Jest w naszym mieście na reszcie miejsce, gdzie na miejscu można kupić niebanalne rzeczy dla naszych pociech!
Przedstawiam Wam sklepik:


A wygląda tak...






Kupicie w nim wszystkie bestsellery spośród książeczek dziecięcych, min. :

"Niesamowite przygody siedmiu skarpetek",
"Rok w lesie",
"Wiosna na ulicy czereśniowej"
oraz wiele, wiele innych






A także mnóstwo świątecznych książeczek, dzięki którym możecie wprowadzić maluchy w cudowną, świąteczną atmosferę.
Wśród nich moją obecną fascynację:
"Prezent dla Cebulki" - książeczkę, której każdy rozdział przypada na kolejny dzień grudnia, aż do samych świąt...
Polecam gorąco!



Nie da się także nie zauważyć wielu, ślicznych przedmiotów stworzonych ręcznie:






Oraz wielu innych.
Ja sama nie mogłam się oprzeć ślicznym, świątecznym słoiczkom na tealighty...


A do tego wszystkiego przemiła właścicielka, niezmiernie otwarta i cierpliwa...
No i najważniejsze.
Ceny! 
W takich miejscach zwykle wszystko jest piękne i cudne, do momentu, gdy Twój wzrok nie zbłądzi na metkę z ceną.
Tutaj poczujesz miłe zaskoczenie. Obiecuję...
Dlatego, jeśli nadal nie zorganizowałaś się w temacie "mikołajków" to wal, jak w dym. 
Szczerze polecam to miejsce.

Aaaa, a na f.b. Soovę znajdziecie tutaj